W przypływie szaleństwa postanowiłem napisać posta o jednej tylko piosence. W zamierzchłych czasach mego dzieciństwa stwierdziłem, że istnieją na tym świecie dzieła absolutne, w których niczego nie da się już poprawić. I co najważniejsze, co sprawia także, że fikcja jest piękniejsza od rzeczywistości, nigdy absolutne nie przestaną być. Piękne kobiety zestarzeją się i umrą, a ta piosenka zawsze będzie piękna niezależnie od pory roku i mody, tego czy "słońce świeci, czy słońce gaśnie".
Kilkanaście lat temu usłyszałem "Golden Brown" w radiu i polubiłem tę piosenkę, ale dopiero jakieś pięć lat temu, gdy siedziałem przy kuchennym stole w domu rodzinnym pojąłem wreszcie genialność tej piosenki. Brzmi to strasznie przaśnie, ale cóż, taka prawda. Na tle rozmów mojej rodziny zabrzmiały pierwsze takty i słuchałem w osłupieniu tego jak subtelnie rozwija się czyste piękno tej piosenki.
Jak to zwykle bywa z niezwykłymi piosenkami opiera się ona na kilku dźwiękach, które niosą w sobie potężny ładunek energii. A jednak przyglądając się bliżej stwierdzamy, że jest to piekielnie wysmakowany utwór. Właściwie "wysmakowany" to słowo klucz w tym przypadku. Najbardziej jednak wysmakowana jest solówka gitary - cicho wyłaniająca się z tła - lekki, kryształowy przester, właściwie tylko kilka dźwięków, które zaraz znikają by powrócić w formie nuconej przez Hugh Cornwella. Motorem napędowym tejże pieśni jest jednak partia klawiszy zagrana przez rewelacyjnego Dave’a Greenfielda. Z reguły nie podoba mi się, gdy bas jest w piosence okrojony, a tutaj Jean-Jacques Burnel gra właściwie dwa dźwięki na krzyż, a cały ciężar rytmiczny spoczywa na klawiszach. Rola perkusji także jest ograniczona. Nadaje to "Golden Brown" lekkości, którą jeszcze podkreśla śpiew Cornwella; jego zdecydowanie najlepszy wokalny wyczyn w Stranglersach. I nic mnie nie obchodzi, czy tekst tyczy się heroiny - najważniejsze, że pasuje 1000 do muzyki swoją nastrojową opisowością.
Jak stwierdziłem - piosenka godna tego by link do niej codziennie wrzucać na fejs-zboka.
Teledysk też niczego sobie.
Kilkanaście lat temu usłyszałem "Golden Brown" w radiu i polubiłem tę piosenkę, ale dopiero jakieś pięć lat temu, gdy siedziałem przy kuchennym stole w domu rodzinnym pojąłem wreszcie genialność tej piosenki. Brzmi to strasznie przaśnie, ale cóż, taka prawda. Na tle rozmów mojej rodziny zabrzmiały pierwsze takty i słuchałem w osłupieniu tego jak subtelnie rozwija się czyste piękno tej piosenki.
Jak to zwykle bywa z niezwykłymi piosenkami opiera się ona na kilku dźwiękach, które niosą w sobie potężny ładunek energii. A jednak przyglądając się bliżej stwierdzamy, że jest to piekielnie wysmakowany utwór. Właściwie "wysmakowany" to słowo klucz w tym przypadku. Najbardziej jednak wysmakowana jest solówka gitary - cicho wyłaniająca się z tła - lekki, kryształowy przester, właściwie tylko kilka dźwięków, które zaraz znikają by powrócić w formie nuconej przez Hugh Cornwella. Motorem napędowym tejże pieśni jest jednak partia klawiszy zagrana przez rewelacyjnego Dave’a Greenfielda. Z reguły nie podoba mi się, gdy bas jest w piosence okrojony, a tutaj Jean-Jacques Burnel gra właściwie dwa dźwięki na krzyż, a cały ciężar rytmiczny spoczywa na klawiszach. Rola perkusji także jest ograniczona. Nadaje to "Golden Brown" lekkości, którą jeszcze podkreśla śpiew Cornwella; jego zdecydowanie najlepszy wokalny wyczyn w Stranglersach. I nic mnie nie obchodzi, czy tekst tyczy się heroiny - najważniejsze, że pasuje 1000 do muzyki swoją nastrojową opisowością.
Jak stwierdziłem - piosenka godna tego by link do niej codziennie wrzucać na fejs-zboka.
Teledysk też niczego sobie.