wtorek, 2 lutego 2010

The Stranglers - "Golden Brown"

W przypływie szaleństwa postanowiłem napisać posta o jednej tylko piosence. W zamierzchłych czasach mego dzieciństwa stwierdziłem, że istnieją na tym świecie dzieła absolutne, w których niczego nie da się już poprawić. I co najważniejsze, co sprawia także, że fikcja jest piękniejsza od rzeczywistości, nigdy absolutne nie przestaną być. Piękne kobiety zestarzeją się i umrą, a ta piosenka zawsze będzie piękna niezależnie od pory roku i mody, tego czy "słońce świeci, czy słońce gaśnie".
Kilkanaście lat temu usłyszałem "Golden Brown" w radiu i polubiłem tę piosenkę, ale dopiero jakieś pięć lat temu, gdy siedziałem przy kuchennym stole w domu rodzinnym pojąłem wreszcie genialność tej piosenki. Brzmi to strasznie przaśnie, ale cóż, taka prawda. Na tle rozmów mojej rodziny zabrzmiały pierwsze takty i słuchałem w osłupieniu tego jak subtelnie rozwija się czyste piękno tej piosenki.
Jak to zwykle bywa z niezwykłymi piosenkami opiera się ona na kilku dźwiękach, które niosą w sobie potężny ładunek energii. A jednak przyglądając się bliżej stwierdzamy, że jest to piekielnie wysmakowany utwór. Właściwie "wysmakowany" to słowo klucz w tym przypadku. Najbardziej jednak wysmakowana jest solówka gitary - cicho wyłaniająca się z tła - lekki, kryształowy przester, właściwie tylko kilka dźwięków, które zaraz znikają by powrócić w formie nuconej przez Hugh Cornwella. Motorem napędowym tejże pieśni jest jednak partia klawiszy zagrana przez rewelacyjnego Dave’a Greenfielda. Z reguły nie podoba mi się, gdy bas jest w piosence okrojony, a tutaj Jean-Jacques Burnel gra właściwie dwa dźwięki na krzyż, a cały ciężar rytmiczny spoczywa na klawiszach. Rola perkusji także jest ograniczona. Nadaje to "Golden Brown" lekkości, którą jeszcze podkreśla śpiew Cornwella; jego zdecydowanie najlepszy wokalny wyczyn w Stranglersach. I nic mnie nie obchodzi, czy tekst tyczy się heroiny - najważniejsze, że pasuje 1000 do muzyki swoją nastrojową opisowością.
Jak stwierdziłem - piosenka godna tego by link do niej codziennie wrzucać na fejs-zboka.



Teledysk też niczego sobie.

wtorek, 26 stycznia 2010

Homo Twist "Homo Twist"


Pierwszy zasadniczy wpis w moim nudnym blogu rozpoczynam od płyty "Homo Twist"; najbardziej rockowego składu Macieja Maleńczuka, bez wątpienia zasługującej na to by inaugurować nią bloga. Darując sobie wszelkie sformułowania w rodzaju "moim zdaniem", bo wiadomo, że wszystko tutaj to nieskromne moje zdanie; stwierdzam, że "Homo Twist" jest jedną z 10 najlepszych polskich płyt rockowych lat 90tych, a i przegania w moich rankingach kilka płyt tzw. artystów zachodnich. Wyprzedza przynajmniej o milę i to morską.
Pierwszą rzeczą i wbrew pozorom bardzo ważną w "Homo Twiście" jest ta najbardziej rzucająca się w oczy - czyli niezwykła okładka. Jedna z najbardziej pomysłowych z jakimi miałem do czynienia. Dla ludzi, którzy nie mieli do czynienia z oryginałem wspomnę, że jest to okładka pod hasłem "do wyboru do koloru. Składa się ona bowiem z wymiennych kart z różnymi grafikami, sam osobiście używam tej zamieszczonej powyżej, a z racji braku skanera póki co (zapewne nigdy) nie zamieszczę pozostałych. Ważne jest to z tego powodu, że mało który zespół przywiązuje tak wielką wagę do wizualnej koncepcji swojej działalności. Swoją drogą, jest to kolejny argument przemawiający za stałą obecnością nośników CD, gdyż poza przyjemnością słuchania dla ludzi takich jak ja wciąż jeszcze istnieje potrzeba posiadania. Zupełnie abstrahując w tym momencie od dyskusji nad legalnością muzyki, piractwem itp., chciałbym zauważyć, że jako konsument, mam nadzieję - szanujący się konsument, lubię dostawać to co najlepsze i w tym przypadku tak jest. Dodam jeszcze, że autorką wszystkich okładek płyt Macieja Maleńczuka (z wyjątkiem, o zgrozo!, "Psychodancingu") jest jego żona Ewa Mildner. Zatem jej należy podziękować za uroki płyt MM.
Wymienna okładka w tym przypadku jest doskonałym znacznikiem zawartości płyty - piosenek stanowiących jednocześnie, co nieczęste w przypadku płyt nie będących concept-albumami, pewien monolit przy jednoczesnej różnorodności takoż tekstowej jak i muzycznej. Patrząc na płytę jako całość można znaleźć analogię - tak jak wszystkie wersje okładki w jakimś stopniu łączą się stylistycznie, jednocześnie różniąc się zawartością. Podobnie piosenki zawarte na krążku różnią się tekstem i gatunkiem muzycznym, ale w gruncie rzeczy wszystkie posiadają wspólny mianownik. Karty okładki łączy kreska, muzykę natomiast łączy brzmienie i produkcja. Nie będąc fascynatem technicznej strony powstawania płyt, studyjnych bajerów i sprzętowej gorączki nie mam zielonego pojęcia, co czyni brzmienie "Homo Twistu" tak wyjątkowym. Zawsze mnie zastanawiało, cóż to za rozklekotana biała gitara, na której Maleńczuk w owym czasie grywał. Pomijając oczywisty fakt, że białe gitary są do dupy, brzmienie właśnie tej jest absolutnie rewelacyjne, czego doświadczyłem takoż koncertowo. Mając właśnie na uszach słuchawki rozkoszuję się doskonałą surowością tej muzyki, zastanawiając się jednocześnie, na ile to brzmienie jest wynikiem warunków, a na ile świadomej koncepcji zespołu i producenta. Rotacja członków w Homo Twiście godna jest porównania z rotacją w Queens of the Stone Age. Skoro stwierdzam, że "Homo Twist" jest najlepszą płytą tego zespołu, muszę uznać ten skład za najlepszy. Na basie w owym czasie grał znany z Püdelsów i Tiltu Franz Dreadhunter, a na perkusji takoż znany z wielu zespołów syn perkusisty Breakoutu - Artur Hajdasz. Ważnym wsparciem był gościnny udział Wojciecha Waglewskiego oraz enfant terrible polskiego rocka - Rafała Kwaśniewskiego byłego gitarzysty Kultu, współzałożyciela Elektrycznych Gitar i wreszcie lidera PRLu (jakkolwiek to brzmi). Najważniejsze dla mnie jednak jest to, że zespół jest triem, skład najbardziej oszczędny, ale zarazem wymagający większej pracy każdego z członków zespołu by wypełnić muzyczną strukturę piosenki. Za co więc najbardziej cenie sobie Homo Twist, niezależnie od składu, niezależnie jakości tekstów Maleńczuka i samego Maleńczuka? Za doskonałe uzupełnianie się składu - szczególnie za gęsty bas i porywającą perkusję. "Homo Twist" cieszy moje ucho głębokim niżem brzmienia, którego nie powstydziłaby się niejedna stonerowa kapela, psychodelicznymi solówkami Maleńczuka i gości, motorycznym rytmem, a nawet okazjonalnie funkowym pulsem. Jest to wreszcie pierwsza płyta Homo Twistu wyzwolona od "ulicznej" części kariery Maleńczuka, zawierająca przede wszystkim utwory skomponowane na potrzeby tego składu i tej płyty. Znakomite teksty Maleńczuka przeplatają się z jego tłumaczeniami wierszy amerykańskiej poetki Emily Dickinson i na nowo zinterpretowanymi muzycznie piosenkami Kamana z wrocławskiej formacji Big Bit.
Przyglądając się pokrótce wszystkim piosenkom dochodzę do wniosku, że jak w przypadku niewielu płyt jest to album, który z powodzeniem daje się przesłuchać od początku do końca bez przeskakiwania. Właśnie też, ku własnemu zaskoczeniu odkryłem, że nie mam w wersji mp3 piosenek "Krew na butach", "Coś" i "Nikt z Nikąd". Dziw, dziw. Płytę jak przystało na rockowy zespół zaczyna dynamiczne "Techno i porno" - rythm'n'bluesowy riff gitary, precyzyjna sekcja rytmiczna i mocny tekst o pierwszej połowie lat 90tych. Temperatura nie słabnie przy następnym kawałku - "Populares Uber Alles" - największym hicie zespołu z tej płyty. "Demony" (niestety, nikt nie wrzucił na yt tego utworu z koncertu/filmu "Nikt z Nikąd", zapewne sam będę musiał to uczynić) przynoszą zwolnienie tempa na rzecz ciężaru rodem z pierwszej płyty Black Sabbath. Ciężka, choć pełna wysmakowanych ozdobników muzyka doskonale łącząca się z duszną atmosferą tekstu Dickinson. Szczerze mówiąc, tłumaczenie Maleńczuka podoba mi się bardziej od tłumaczenia Stanisława Barańczaka, choć jest mniej precyzyjne, niewątpliwie jest bardziej "żywe". Czwarty utwór - "Petarda" (Boże, błogosław yt) przynosi niespodziewane rozluźnienie funkowym rytmem i znakomitym absurdalnym tekstem Kamana i świetną solówką Waglewskiego. Piosenka ta sprawia od zawsze budzi szczery uśmiech na mym ponurym licu i uważam, że Maleńczuk powinien z jakimś porządnym składem nagrać całą funkową płytę. "Brain" znów przygniata niskimi tonami w połączeniu z wierszem amerykańskiej poetki. "Mandela" to kolejny komentarz do przemian ustrojowych, a zarazem jeden z gorszych utworów płyty. Z kolei "Sarajevo" nosi ciężar gatunkowy godny wojny do której nawiązuje. Niespodziewanie ironiczna i lekka "Walka o pokój" uspokaja i kołysze przed najlepszym utworem płyty, jeśli nie w ogóle Homo Twistu - "Ten Years After". Utwór rozpoczyna się genialnym i świetnie nagranym wstępem na basie, który to instrument będzie motorem napędowym całego siedmiominutowego utworu. W wersji koncertowej Maleńczuk w słowa Kamana wplata jeszcze opowieść o radzieckim programie lotów kosmicznych, co niestety raczej ujmuje tej sentymentalno-ironicznej piosence dużo uroku. Ta piosenka jest kwintesencją tego, co najlepsze w Homo Twiście - dociążone bluesowe zagrywki, odrobina psychodelii, precyzyjna choć nieco szalona sekcja rytmiczna. Poza tym z tej piosenki pochodzi jeden z moich ulubionych cytatów - "Widziałem Titowa na niebie jak leciał/Pamiętam to jak dzisiaj, bo noc byłą piękna/Ludzie stali z głowami do góry w milczeniu/Mam wrażenie, że niejeden by wtedy uklęknął". Kolejny utwór z popisem możliwości Waglewskiego. W kolejnej piosence - "Syf" - Maleńczuk pastwi się nad zmurszałym krakowskim środowiskiem artystycznym. Potem najgorszy utwór na płycie - "Portfel ojca" - choć wiem, że ma swoich wielbicieli, mnie osobiście irytuje tekst i nadmiernie "aktorski" śpiew MM. Potem nadchodzi bardzo miła odmiana - "Nobody" - kolejna mocna, rythm'n'bluesowa kompozycja z tekstem Dickinson. "Taki jak ja" to przykład świetnej muzyki i niestety nieco gimnazjalnego tekstu, co niestety zdarza się raz na jakiś czas chyba każdemu tekściarzowi. "Krew na butach" - hell yeah \m/ - nieco punkowy kawałek ze świetnym riffem gitary. Następny utwór to kolejna porcja dynamicznego rocka ze świetną solówką - "Coś" - będący świetnym przejściem do wolniejszego, znów bluesującego "Nikogo z Nikąd".
"Homo Twist" - 72 minuty muzyki z najwyższej półki, niedoścignione przez większość polskich zespołów, niestety przez samego Maleńczuka takoż. Smutne, że taka płyta może już mu się już nie powtórzyć. W tym przypadku sprawdza się schemat, że narkotyki i przegrane życie dobrze robią na twórczość. Myślę, że to także były trochę inne czasy dla polskiego rocka. Jak widać po powyższych linkach w TVP można było obejrzeć świetne koncerty i programy muzyczne. Gdzie te czasy karma?

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Sober Day

Niniejszym pragnę powitać Was Drogie Panie i Drodzy Panowie na moim skromnym blogu. Jakkolwiek domyślam się, że powstało już kilka milionów blogów i zapewne większość z nich zaczyna się słowami „Zaczynam pisać tego bloga tylko i wyłącznie dla siebie”, ja także nieco kłamliwie chciałbym zacząć w ten sposób. Nieco – gdyż jest to dla mnie pewien test na to, czy jeszcze jestem w stanie pisać względnie systematycznie, stale ćwiczyć język, formę i wyrażać na piśmie swoje przemyślenia. Kłamliwie – gdyż jak każdy egocentryk chciałbym być czytany przez jak największą ilość ludzi, mieć dziesiątki komentarzy; żeby w moim kierunku leciały wirtualne staniki młodych dziewcząt, a mężczyźni zazdrościli mi umysłu ostrego jak brzytwa (niczym umysł Józefa Kurwa Brzytwy Oleksego). Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nic z tego nie wyjdzie, ale może przynajmniej kilka osób przeczyta moje rozważania. Zaś ja sam będę mógł spojrzeć w lustro z myślą, że mój mózg jeszcze do reszty nie zamienił się w papkę za sprawą licznych zgubnych uzależnień, tudzież nie popadł w atrofię na rzecz częściej używanych części ciała.

Zgodnie z nadrzędną ideą wstępu nadmienię, dlaczego ten blog będzie miał taką, a nie inną tematykę. Nie czytam blogów, nie interesuję się specjalnie tematyką web 2.0, daleko mi do ideologa internetu, ale każdy dzień zaczynam, niestety, od sprawdzenia poczty, uruchomienia Winampa, a potem także swojego profilu na last.fm i przejrzenia notyfikacji znajomych na Facebooku. Jedno z wspomnianych powyżej zgubnych uzależnień. Nienawidzę siebie za to, ale żyć już bez tego nie mogę. Wystarczająco uzewnętrzniam się już na tychże portalach, dlatego też nie widzę potrzeby jeszcze większego odsłaniania swojego życia, lecz o czymś pisać muszę. Lepszym słowem jednak jest – chcę – pisać o tym, co mi bliskie i o czym mam cokolwiek do powiedzenia. Nie interesuję mnie, przynajmniej zazwyczaj, to co nowe, popularne modne i na czasie. Nie znaczy to, że odrzucam każdy nowy zespół, jednak ciężko przychodzi mi ekscytowanie się zespołem, który nagrał jedną jedyną, choć świetną płytę, a zapewne wkrótce przepadnie w natłoku innych. Nie chadzam zbyt często do kina, ale nie znaczy to, że nie nie ma twórców, na których filmy czekam. Wciąż jednak oglądam filmy, takie które już się dobrze uleżały, które znalazły swoje miejsce w historii. Nie czytam już zbyt wiele, przyznaję się z bólem, lecz kilka książek w życiu takoż przeczytałem i właśnie o nich chciałbym napisać. Nie interesuję mnie pisanie o tym, z kim aktualnie wiążą mnie cieplejsze uczucia, ani z kim spotkałem się danego wieczora, ile piw wypiłem w piątkowy wieczór w „Nostalgii”, ani co aktualnie porabiam. Namnożyło mi się tego „nie”.

Syntetyzując – niniejszy blog ma w swym założeniu wyrażać moje sentymentalne spojrzenie na życie, wspomnienia, muzykę, filmy i literaturę. Nieważny będzie przebieg, aktualność i moda, lecz subiektywna wartość, każąca wciąż wracać myślami do dźwięków, słów, obrazów; jak i wspomnienia, które wiążą się z nimi. Nie wykluczam jednak, że czasem napiszę coś o sobie, przytoczę jakieś zdarzenie. Zapewne przyjmie to formę anegdoty, z życia wziętej opowiastki, tudzież kilku cytatów.

Chyba czas zaczynać.